top of page

Zderzenie lektorskich pokoleń, czyli historia pewnego bardzo nietypowego e-maila


Jakiś czas temu napisał do mnie maila pewien lektor. Nie byłoby w tym nic dziwnego, w końcu pracuję z adeptami lektorstwa każdego dnia. Ale ta wiadomość była nietypowa, bo pochodziła od bardzo znanego i renomowanego głosu, powszechnie rozpoznawalnego. Telewizja, radio, internet, ramówki, audiobooki, szeptanki - nie tylko doskonale wiedziałem kto do mnie pisze, ale poczułem na karku pewien dreszcz ekscytacji, bo to jedno z tych nazwisk, na których sam się wychowywałem i którymi sam się inspiruję w mojej lektorskiej drodze.


Przeczytałem e-maila kilka razy, żeby niczego nie pominąć, dobrze zrozumieć sedno problemu i... trochę ochłonąć z wrażenia. Ów lektor, głos z ponad trzema dekadami doświadczenia w branży, ewidentnie bardzo nie chciał do mnie napisać. Nie bardzo wiedział jak sformułować swoje pytania. Bardzo szybko dało się wyczuć, że… głupio mu. Tak po ludzku głupio. Dlaczego?


Z jednej strony nie pozostawiał wątpliwości, że ma świadomość swojej marki, wiedzy i doświadczenia - momentami wiadomość uderzała w prawie pretensjonalny czy arogancki ton. Dawało się wyczuć, że z trudem zmusił się do napisania do kogoś o połowę od siebie młodszego. Od samego początku starał się określać zasady i granice, dyktować ton rozmowy i ścisłe warunki potencjalnej współpracy. To on był tutaj autorytetem i nie chciał, bym o tym choć na moment zapominał.


Ale jednocześnie czuć było jakieś zagubienie i ukrywanie faktu, że… nie radzi sobie.





Z (dość obszernego) e-maila wynikało, że jakiś czas temu przestał współpracować z niektórymi stałymi klientami (głównie stacjami TV), wyprowadził się z Warszawy i chciałby więcej pracować zdalnie, żeby nie dojeżdżać na nagrania w stolicy. W teorii wszystko było proste - miał wystarczająco dużo kontaktów w branży, by spokojnie działać ze swojego siedliska i nie martwić się o pracę. Zna wszystkich, wszyscy znają jego.


A jednak na przestrzeni miesięcy źródełka zaczęły wysychać. Agenci i producenci coraz rzadziej dzwonili, realizatorzy w studiach kręcili nosem na jego domowe nagrania i wciąż dopytywali czy nie mógłby jednak przyjechać do nich "po staremu".

Po jakichś sześciu miesiącach telefon przez większość czasu już po prostu milczał.


Autor maila zaczął szukać w internecie rozwiązania swojego problemu - tak trafił na mój kanał, potem na naszą grupę na Facebooku, obejrzał tam webinary, poczytał trochę na temat lektorskiego biznesu z freelancerskiej perspektywy i… dotarło do niego, że mimo trzydziestu lat doświadczenia, nie bardzo wie jak to wszystko ogarnąć.


Przez kolejne kilka tygodni bił się z myślami czy do mnie napisać. A nawet kiedy się przemógł, nadal czuł się niekomfortowo i głupio - jakby obnażał się przed obcym człowiekiem. Przecież zjadł zęby na pracy z mikrofonem, wie o niej wszystko, potrafi wszystko przeczytać, pracował z każdym w branży, jego zdjęcia wiszą w niemal każdym warszawskim studiu nagrań. Jak można przy takim doświadczeniu przyznać się, że coś się w tej dziedzinie nie udaje, albo że czegoś się nie wie? Zwłaszcza przed kimś, kto mógłby być naszym synem i ma znacznie mniejszy dorobek lektorski?


Sytuacja była niekomfortowa - nie ukrywam, że dla obu stron, bo dla mnie ton wiadomości również nie był najprzyjemniejszy i czerwoną lampką jest dla mnie, gdy ktoś od początku stara się dyktować jak mam z nim pracować. Ale umówiliśmy się na spotkanie online, żeby gruntownie wybadać co jest nie tak i gdzie jest źródło problemów.


Sesja zaczęła się w napiętej atmosferze - Zoom trochę wariował i minęło kilka minut zanim obraz i dźwięk zaczęły działać. Potem nasz bohater starał się być modnie zdystansowanym, a odrobina pretensjonalnej wyniosłości miała sprawiać, bym wciąż pamiętał kto tu jest starym wyjadaczem i ile jeszcze lat siedzenia przy sitku przede mną. Nie starałem się tego łamać, dla jego komfortu pozwoliłem na to, skupiając się na swojej pracy - i dość szybko zajęliśmy się konkretami. Zaczęliśmy od sprzętu w jego domowym studiu - i już tu pojawiły się pierwsze problemy. Jakiś życzliwy kolega doradził naszemu bohaterowi, żeby kupił najtańszy mikrofon USB, bo wszystkie mikrofony brzmią tak samo (sic!), a "przy Twoim głosie to i tak nie ma znaczenia, zawsze zabrzmi dobrze". Kupił więc bodaj najniższy model jakiegoś Samsona, absolutną chińszczyznę, której nawet nie brałem pod uwagę w zestawieniu tanich mikrofonów na start przygody z lektorstwem. Mieliśmy już odpowiedź na pytanie dlaczego realizatorzy nie byli zachwyceni jakością jego nagrań.

Pomieszczenie do nagrań było przyzwoicie zaadaptowane, ale sam przyznał, że w niektórych nagraniach słychać hydrofor włączający się od czasu do czasu za ścianą jego domowego studia. Na pytanie czemu nie przerywa nagrań, gdy pompa się uruchamia, odpowiedział, że… nie słyszy tego. Dlaczego? Cóż… Nagrywał bez słuchawek. Jak wiecie z filmu, nie jest to dobra praktyka - ale nawet zakładając, że przy takim doświadczeniu technika mikrofonowa nie powinna na tym cierpieć, brak możliwości monitorowania nagrania na bieżąco powodował zostawianie w nim sporej ilości brudów.

Nagrywał w archaicznym Cool Edit Pro, bo to program, którego odrobinę się nauczył jakieś 15-20 lat temu i był do niego przyzwyczajony. Nie robił jakiejkolwiek postprodukcji, bo nigdy się tym zagadnieniem nie interesował i nie musiał interesować - realizatorzy robili to za niego.





Pytałem go po kolei o wszystko, bo audyt to jednak audyt i nie ma zmiłuj. Z każdym kolejnym “grzechem”, na którym go przyłapywałem, robił się trochę bardziej zawstydzony, ale jednocześnie otwierał się trochę bardziej, widząc, że przyjmuję wszystko do wiadomości, ale nie komentuję. Starałem się nie zostawić wątpliwości, że nie oceniam go jako człowieka i nie przyszłoby mi do głowy wyśmiewać jego niewiedzy, a po prostu staram się zdiagnozować bolączki i mu pomóc - jak lekarz, który najpierw musi ucisnąć bolące miejsce, by zrozumieć dlaczego ból się pojawia.


Po wielu pytaniach o sprawy studyjne i wskazówkach pod tym kątem, przyszła pora na sprawy biznesowe. I tutaj niestety było znacznie gorzej.


Jak wiecie, często w swoich materiałach rozgraniczam bycie lektorem freelancerem i bycie lektorem w Warszawie. Oczywiście, można być lektorem freelancerem w Warszawie, ale domyślacie się pewnie o co mi chodzi. Warszawa to największy ośrodek “etatowej” branży lektorskiej, gdzie głosy pracują w stacjach TV, radiowych i w portalach różnego rodzaju, a także w specjalistycznych studiach dubbingu i produkcji filmowej. Konkurowanie na tym rynku w sporej mierze przypomina bycie aktorem - castingi, współpraca z całymi sztabami ludzi, no i działalność ograniczająca się głównie do użyczania głosu, bez konieczności dbania o studio, postprodukcję czy sprzedaż oferowanej usługi.

Lektor freelancer - taki, jakim sam jestem - jest natomiast zdany na siebie w całym procesie. Ma dużo większe perspektywy i dużo większe możliwości współpracy z klientami z całego świata - ale musi zająć się nie tylko czytaniem, ale i realizacją nagrania, postprodukcją oraz (przede wszystkim) sprawami biznesowymi i prowadzeniem firmy.


Nasz bohater całe swoje zawodowe życie spędził jako głos w stolicy. Dostawał telefon ze studia, żeby przyjechać na dziesiątą, wsiadał w taksówkę, podjeżdżał pod studio, siadał przed mikrofonem, czytał szeptankę czy dwie, może jakiś spot reklamowy, po obiedzie jechał czasem do drugiego studia nagrać centralkę telefoniczną czy komunikat DSO, potem wracał do domu, a pieniądze wpływały na konto, o ile nie przywiózł ich od razu w portfelu. Było to wygodne, przynosiło dobre pieniądze, a on nie musiał martwić się o nic poza czytaniem - resztę załatwiali ludzie wokół niego.


Kiedy jednak wyprowadził się z Warszawy, nagle znalazł się w świecie lektorów freelancerów - a tutaj już takich warunków pracy nie ma. Trzeba walczyć o swoje. Trzeba być dobrze przygotowanym. Trzeba zdobyć zaufanie klienta. Trzeba być lepszym od innych.

To - bez owijania w bawełnę - trudniejsze, ale też daje nieporównanie większe perspektywy, bo operatywny i dobry głos nie ma właściwie szklanego sufitu zarobków czy ograniczeń komfortu pracy z dowolnego miejsca i na dowolnych zasadach. No i co ważne dla większości nas, zwykłych, niecelebryckich śmiertelników - ten model biznesowy eliminuje niemal w całości szczęście jako czynnik wpływający na rozwój kariery. Nie potrzebujemy szczęścia do rozwoju w branży - potrzebujemy dyscypliny i strategii biznesowej, by systematycznie budować nasze firmy.


Audyt biznesowy zaczęliśmy od kwestii oferty. Okazało się, że… nie ma żadnej oferty. Przecież agenci zawsze dzwonili, żeby dać konkretną robotę za konkretną stawkę, a on tylko się zgadzał lub nie. Z klientami tak się nie robi - z klientami się negocjuje. Tylko trzeba znać wartość swoich usług, a on… miał problemy z wyceną swojej pracy, zgadzał się na cokolwiek klienci oferowali (dosłownie przyjmując 10-15% wartości zlecenia, kiedy trafił na cwanego kontrahenta). Nie miał określonych procedur w swojej firmie. Nie miał strony. Nie miał szablonów e-mailowych do komunikacji. Nie miał szablonów ofert i wycen. Nie miał podpisu w stopce. Nie miał żadnych założeń negocjacyjnych.


Dalej jednak był absolutny hit - nie miał żadnego dema. Był tak przyzwyczajony do tego, że wszyscy znają jego głos, że nigdy nie potrzebował go tworzyć. Albo “chłopaki w studiu coś tam kleili i wysyłali agentom”, ale nawet nie posiadał tych plików.


Widziałem ile kosztowało go przyznanie się do tego. Wiedział, że powinien mieć demo, ale nie wiedział jak się za to zabrać - bo przez długie lata pracy nigdy nie musiał go mieć. A jeśli nawet jakieś dema istniały, to nigdy nie słyszał ich na własne uszy, bo menedżerowie i realizatorzy tworzyli je bez jego udziału na podstawie zrealizowanych materiałów. Czułem jak trudne i krępujące jest dla niego opowiadanie o tym. Tłumaczył się z tego wszystkiego jak piątoklasista, któremu pies zjadł zadanie domowe.


Dlatego mu przerwałem…


Uspokoiłem go, mówiąc że nie ma nic złego w tym w jaki sposób pracował - gdyby było, to dawno nie wykonywałby tego zawodu. Te problemy nie definiują go jako człowieka i nie umniejszają jego dorobkowi. Zobaczyłem na ekranie, jak wstydliwy rumieniec na jego twarzy odrobinę zelżał. To był też moment, w którym ton naszego spotkania uległ głębokiej zmianie - w końcu pojawiło się zaufanie. Kiedy zaczęliśmy rozmawiać o demie, o tym jakie materiały potrzebuje stworzyć, jak je poukładać i jak spójnie wpasować je w strategię biznesową - wyjął notes i zaczął spisywać uwagi i plan działania. Zamiast skupiać się na rozproszonych problemach, zaczął skupiać się na rozwiązaniach. Jak rasowy przedsiębiorca.


Różnica wieku zrobiła się jakby mniejsza. Zrozumiał i zaczął doceniać, że pomimo mojego znacznie krótszego doświadczenia - mam dużo więcej do czynienia z dokładnie tymi zakamarkami lektorskiego rynku, których on nigdy nie poznał, a które załatwiali jego agenci i producenci. Zaczął się częściej uśmiechać, zaczął swobodniej zadawać pytania. Nawet wyznawanie kolejnych “grzechów” na tej spowiedzi nie powodowało wstydliwego biegania oczami czy obszernego tłumaczenia się ze swoich “przewinień”. W miarę jak omawialiśmy kolejne schematy działań i mechanizmy budowania właściwej strategii, coraz częściej kiwał głową i potakiwał, kiedy kolejne klocki wskakiwały na swoje miejsca w jego głowie.


To była niezwykła radość widzieć jak otworzył się i przyjął to, co mogłem mu zaoferować z mojego doświadczenia i wiedzy. Ale jeszcze większą radość sprawiło mi obserwowanie, jak on sam zaczyna łączyć kropki i cieszyć się odkrywaniem zasad, które zawsze działy się całkowicie za jego plecami.





Ta sesja trwała długo, była bardzo nietypowa, obszerna i trudna dla obu stron. Nie skończyło się zresztą na jednej sesji, pracujemy dość regularnie i układamy firmę owego lektora tak, by działała stabilnie i bezpiecznie bez polegania na agentach i pośrednikach. Renoma głosu oczywiście robi swoje i zdobywanie zleceń nie jest trudne - ale praca u podstaw, od budowania strony i portfolio, przez właściwe demówki, po właściwą obecność w sieci, procedury komunikacji czy poukładany system pracy w domowym studiu, stały się filarami, dzięki którym nie tylko da się pozyskać klientów, ale także utrzymać ich na długo, automatyzując pracę i zwiększając przychody.


Do tego okazało się, że zarobki “na swoim” zaczęły powoli przerastać to, co przez dekady oferowała stolica - bo bez oddawania lwiej części gaży pośrednikom, agentom, producentom, realizatorom czy właścicielom studia, niektóre rodzaje zleceń przynoszą nawet trzy do pięciu raz wyższe stawki.


Opowiadam Wam dziś tę historię z czterech powodów.


Po pierwsze, byście zawsze pamiętali, że bez usystematyzowanej pracy nad własną strategią biznesową nawet najlepszy (i już rozpoznawalny!) głos nie zarobi na byciu lektorem. Jeśli chcecie pracować w tej branży na własnych zasadach, musicie najpierw zrozumieć zasady, którymi żyje branża. Naprawdę nie da się tego przeskoczyć.


Po drugie, nie bójcie się szukania porady, kiedy docieracie w swoim rozwoju do ściany, albo kiedy czujecie, że to ściany zaciskają się wokół Was. Od tego jesteśmy my, trenerzy, żeby pomóc Wam zrobić następny krok. Dla jednych tym krokiem będzie praca nad głoską “Ł”, dla innych tym krokiem jest już założenie fanpejdża czy właściwe rozmieszczenie elementów na stronie z portfolio, żeby więcej sprzedawać potencjalnym klientom. Każdy jest w innym punkcie rozwoju i od tego są przewodnicy, żeby popchnąć nas we właściwą stronę, gdy czasem się gubimy lub nie jesteśmy pewni gdzie postawić następny krok.


Po trzecie - pamiętajcie, że bez względu na to ile macie lat, jak duże macie doświadczenie i portfolio, nie wiecie wszystkiego. Ale jeśli będziecie mieć w sobie pokorę i chęć pracy, możecie nauczyć się wszystkiego, czego potrzebujecie do rozwoju. Ja nie wiem wszystkiego, żaden inny trener też nie wie wszystkiego. Ale mimo że na temat telewizyjnych szeptanek na pewno wiem mniej niż mój podopieczny z dzisiejszej historii, to w tematach biznesowych czy studyjnych byłem w stanie przekazać mu ogromne ilości wiedzy, która była dla niego całkowicie obca. I na tym właśnie opiera się rozwój. Trzeba jednak zaznaczyć, że z całej sesji nie byłoby żadnego pożytku, gdyby faktycznie nie odważył się mi zaufać i był butnie przekonany, że jego doświadczenie automatycznie robi z niego niepodważalnego eksperta.


A finalnie, po czwarte - pamiętajcie, że bez względu na to, w jakiej branży działamy, świat rozwija się i idzie do przodu. Jeśli chcemy być konkurencyjni, pozyskiwać wartościowych klientów i zarabiać, nie możemy uciekać przed inwestycjami, nauką i trendami. Tak jak nie chcemy leczyć zębów u stomatologa, który od 1998 roku nie zmienił sposobów leczenia kanałowego ani nie chcemy naprawiać auta u mechanika, który nie posiada komputera, którym mógłby się wpiąć do OBD, tak też pracując w branży lektorskiej warto rozwijać się technologicznie i biznesowo, bo obserwujemy tu gigantyczne zmiany trendów i standardów. Przez ostatnie kilkanaście lat, podczas których sam w tej branży jestem, mieliśmy już wiele rewolucji technologicznych i kamieni milowych, które zmieniły sposoby działania i rozwijania naszych firm. Chowanie głowy w piasek i powtarzanie, że "kiedyś było lepiej" nie sprawi, że rynek dostosuje się do naszych przyzwyczajeń. I to opisane powyżej zderzenie pokoleń nie jest złe, o ile jesteśmy w stanie wzajemnie się od siebie uczyć. Bo na tej wymianie będziemy korzystać i zyskiwać wszyscy.

I powiem Wam ciekawostkę - w tym zderzeniu pokoleń ja sam coraz częściej odnajduję się po stronie pokolenia starszego, obserwując młodych lektorów działających np. na Discordzie i organizujących rozbudowane społeczności fandubowe i kreatywne w mediach społecznościowych. Mimo że to niezupełnie mój świat, to jednak z ciekawością przyglądam się takim działaniom i staram się uczyć tego i owego, bo nigdy nie wiadomo, kiedy przyda się to takiemu oldbojowi jak ja ;)


Mam nadzieję, że odnaleźliście w artykule jakąś wartość także dla siebie i że pomoże Wam to mądrze planować swój rozwój i strategię. A jeśli tylko zechcecie - wiecie gdzie mnie szukać, jestem tu, by Wam pomóc.

225 wyświetleń

Powiązane posty

Zobacz wszystkie
bottom of page